„Chrystus świętego Jana do Krzyża”, obraz Salvadora Dali – to temat, który ugania się za mną od jakiegoś miesiąca.
I oczywiście budzi we mnie oburzenie. No bo jak to? Do kościoła nie chodzę, sakramentów nie przyjmuję, nie spowiadam się nikomu, bo niby dlaczego miałabym to robić? A tu nagle… bam! Coś mnie przymusza, żeby o Jezusie na krzyżu napisać! Niekonsekwencja – z mojej strony – jak diabli… Tym bardziej, że w ostatnie wakacje miałam okazję oglądać na żywo dzieła wielu znanych, dawnych twórców, takich jak: Rembrandt van Rijn, Vincent van Gogh, Leonardo da Vinci, Antonio Canaletto, Claude Monet, Peter Paul Rubens, Paul Gauguin czy Paul Cezanne. I nie, obraz żadnego z nich nie sprowokował mnie do tego, by o coś nim naskrobać. Tylko właśnie „Chrystus św. Jana od Krzyża”…
Cóż więc robić? Skoro wena się domaga, a myśli czachę drążą i odpocząć nie dają, to… jedziemy. Posmaruję komu trzeba – pokornie dając… panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek – czyli napiszę o obrazie, a obraz da mi święty spokój!
Zacznijmy jednak od początku, czyli tak zwanej genezy dzieła, dość ciekawej i intrygującej.
Otóż, obraz ten został namalowany jako pokłosie mistycznej wizji sennej, której doświadczył Salvador Dali pewnej, pięknej nocy w 1950 roku. Jak sam później napisał, miał „kosmiczny sen”, a mianowicie ukazało mu się jądro atomu o kształcie trójkąta z kołem, a on uznał je za metafizyczne przedstawienie jedności Wszechświata – Chrystusa. No cóż, można by rzec, że go poniosło i to bardzo, ale przy tym dało mu to takiego kopa, że czym prędzej zabrał się do roboty.
Szukając inspiracji i materiałów pomocniczych trafił na szkic ukrzyżowanego Chrystusa, narysowany przez św. Jana od Krzyża w XVI wieku. Wyobraźcie sobie, że był to (i nadal jest) mały obrazek o wymiarach zaledwie 6 cm na 5 cm, wykonany pod wpływem wizji, którą miał święty. Przedstawia Jezusa z dość nietypowej perspektywy, a mianowicie z góry, tak jak widziałby go Bóg. Ukrzyżowany oddaje na nim ducha i to też zostało pokazane. To znaczy ja się dopatrzyłam. 😉 Szkic ten można znaleźć w necie, więc jak ktoś chce, to sobie poszuka. Ze swojej strony, polecam się przyjrzeć.
I co potem? Ano rozpoczęła się praca nad obrazem.
Zainspirowany Dali, machnął równie nietypową perspektywę, to znaczy tak samo jak święty Jan – z punktu widzenia Boga. Rozrysował geometryczną konstrukcję zawierającą trójkąt i koło, po czym umieścił swojego Chrystusa w środku trójkąta. Gdy spojrzymy na obraz, łatwo dostrzeżemy, że ów trójkąt tworzą ramiona krzyża wraz z ramionami i nogami Jezusa. Natomiast wpisane w tę figurę koło, to rzecz jasna głowa ukrzyżowanego.
Aby realistycznie oddać ciało, Dali zatrudnił kaskadera z Hollywood, podwieszał go na linkach w różnych pozycjach i namiętnie fotografował. Co ciekawe, wynajęty model miał 33 lata, podobnie jak Jezus w chwili śmierci. Na podstawie wykonanych zdjęć, artysta namalował swój obraz.
Ukończone w 1951 roku, dzieło zostało zakupione przez radę miasta Glasgow za cenę dużo niższą niż katalogowa.
Dlaczego? Otóż dlatego, że od samego początku spotkało się ono z krytyką i budziło ogromne emocje. No bo jak to? Kto jeszcze kicze typu Jezus na krzyżu maluje i kto to widział, żeby coś takiego i w taki sposób przedstawiać… Zaprotestowali również studenci szkoły artystycznej w Glasgow, twierdząc, że miasto powinno wspierać przede wszystkim lokalnych artystów. I jakby tego było mało, w latach sześćdziesiątych XX wieku obraz został zaatakowany przez wandala, który rzucił w niego kamieniem oraz rozdał rękami część płótna. Odrestaurowany, wrócił do Galerii i Muzeum Kelvingrove i tam też znajduje się obecnie. A jako, że w UK wstęp do wszelkich galerii sztuki jest bezpłatny, obejrzeć go może każdy, kto znajdzie się przypadkiem lub nie, w Glasgow.
Mimo niezbyt przyjaznych przejść i zawirowań, obraz w 2006 roku został uznany za najpopularniejsze dzieło malarskie w Szkocji. Zdecydowały o tym wyniki przeprowadzonej wówczas ankiety, w której oddano na niego 29% wszystkich głosów.
***
Czemu o tym piszę?
Otóż dla mnie „Chrystus świętego Jana do Krzyża” to przede wszystkim historia pewnego natchnienia. Historia wizji, której poddał się artysta i bez względu na konsekwencje – zrealizował. Nie było tu tak zwanej kwestii ceny ani tego czy stworzone dzieło się spodoba i czy będzie zgodne z tym co tkwi w umysłach innych ludzi. Trzon i kanwę działania tworzyła ogromna siła, która przywiodła Salvadora Dali do pokazania motywu znanego od wieków i wpisanego w naszą europejską kulturą w sposób całkiem nowy.
Zauważcie, że na obrazie nie ma korony cierniowej, krwi i cierpienia, przebitego boku czy gwoździ, zaś sam Chrystus (przykuty do krzyża jakąś niewidzialną siłą) nie jawi się jako ktoś wychudzony czy zmaltretowany. A przecież tak przedstawiano go zazwyczaj na tego typu obrazach. Tutaj to pięknie zbudowany mężczyzna o wysportowanym i idealnym proporcjonalnie ciele. Rzec by można, że to ktoś, kto nie bez powodu wzbudzał emocje i poruszał tłumy. Wyróżniał się bowiem nie tylko charyzmą, ale i wyglądem. Ha! Współczesny idol jak nic!
Na zakończenie – kilka spraw technicznych i refleksja.
W Kelvingrove Galerii i Muzeum, obraz ten znalazł swoje miejsce w osobnym pomieszczeniu. I to odróżnia go od innych dzieł malarskich (mniej lub bardziej znanych twórców), pokazywanych głównie grupowo w salach tematycznych, bądź posegregowanych ze względu na czas powstania. Pomieszczenie – w którym zawieszono „Chrystusa św. Jana od Krzyża” – jest niewielkie i w dużej części zaciemnione.
Nieco rozproszone światło pada przede wszystkim na obraz i nie da się ukryć, że taka ekspozycja robi wrażenie. Współgra z dziełem i na pewno dodaje mu „mocy rażenia”. Dzięki temu uwaga obserwatora skupia się na świetle namalowanym na obrazie, którego źródło znajduje się gdzieś w dole, czyli na ziemi, gdzie widać jezioro, rybaków i łódkę. Górna część dzieła, czyli Chrystus zawieszony na krzyżu, przedstawiona została w jasnych, słonecznych, żywych barwach. A to sprawia, że w pierwszym momencie można mieć wrażenie, iż patrzy się na celowo podświetlony – od tyłu – witraż.
***
Namalowany obraz… jako materialne ucieleśnienie doznania mistycznego, jako efekt pójścia za czymś co ulotne, niezrozumiałe i nieobjęte rozumem. Tłumaczyć coś takiego można na różne sposoby, ale niestety żadne słowa nie są w stanie w pełni oddać czucia. I nie będą umiały logicznie wytłumaczyć tego, co się za jego sprawą rodzi.
Jak często podążacie za sercem, nie za rozumem? Myślę, że to nie zawsze jest łatwe, tym bardziej że umysł często szuka uzasadnień i odrzuca wszystko, co nie ma według niego najmniejszego sensu.
———————————————
Fotografia została wykonana przez autorkę bloga.