Z serii „Portrety” – Więzień nienawiści

Z serii „Portrety” – Więzień nienawiści

Z serii "Portrety" - Więzień nienawiści - opowiadanie

Nienawiść przepełniała jego duszę. Była tak silna, tak mocna, że chciał zabijać. Wiedział, że jest do tego zdolny. Wściekłość szarpała jego wnętrze, przeszywała na wylot mózg, utrudniała logiczne myślenie, zniechęcała do działania. Na wskroś przeżarty, do cna przegnity przez własną złość nie był w stanie kreować, nie umiał już tworzyć. Staczał się powoli na dno, tam gdzie nie było nic prócz pustki. Sztywnej, płaskiej, suchej, białej, wszechobecnej pustki, z której nie można było uciec. Nieurodzajnego, zniszczonego łona, ciasnej, ogromnej skorupy. Jego słowa były brzydkie, skarlałe, zdania kanciaste i bez polotu.

Zapomniał co to inspiracja, nie wiedział gdzie ją odnaleźć, w jaki sposób dotrzeć do najgłębszych pokładów własnej duszy. Wszystko czego się dotknął zamieniało się w popiół. Był przeklęty. Nie potrafił już stworzyć opisu sytuacji, takiego jak niegdyś. Słowa nie chciały poddać się dyktaturze a język, zamiast być giętkim, stawał się sztywny i sterczał pomiędzy wargami, niczym ogromny, drewniany kołek.

Miał dość. Nie był w stanie wyrazić swoich ulotnych myśli, rzadkiej radości i częstego gniewu. Psy wieszał na swoich wrogach, poprzysięgał im zemstę, której nigdy nie realizował, nie umiejąc znaleźć odpowiednich środków. Czuł słabość swego umysłu, wstydził się braku inteligencji. Codzienny świat coraz bardziej go przytłaczał. Nienawidząc innych, nie widział nienawiści, którą kierował we własnym kierunku.

Zmęczony, usiadł pod drzewem i zapalił papierosa. Spojrzał w niebo. Odruchowo przysłonił oczy, chroniąc je przed siłą słonecznych promieni. Jak zwykle, żółta kula bezczelnie szczerzyła japę, drwiąc z jego wielkich, życiowych problemów. Wokół było cicho, żaden komar nie bzykał i nawet najlżejszy powiew wiatru nie przedarł się przez ciężki, letni skwar.

Świat śmiał się z niego, lecz on już wiedział… a właściwie to powoli docierała do niego odczuwana podskórnie – już od jakiegoś czasu – wielka prawda. Była jak ogień, który rozpala trzewia i jak topór, którego obuch uderza w potylicę, krusząc kość i jednocześnie roztrzaskując w proch wszelkie sztywne schematy. Wtedy zrozumiał… że choćby srał legion skał, nie wydarzy się nawet najmniejszy cud. Nie spadnie z nieba żaden bladolicy anioł. Nie spadnie i nie będzie go ratował, szepcząc do ucha o tym, co należałoby uczynić. Bo prawda jest okrutna… Latami można czekać na objawienie, dryfując niczym zagubiona karawana po wielkim pustynnym oceanie tylko po to, by na samym końcu podróży otrzymać bilet w jedną stronę, bez prawa powrotu na TEN BRZEG.

Podniósł się z ziemi, zgniótł w palcach gorący niedopałek i rzucił go w trawę.

– Pieprzyć to! – powiedział.

Przed domem czekał na niego samochód. Wsiadając, pomyślał, że tylko on sam może zdecydować dokąd pojedzie. Cokolwiek wybierze, wynik zawsze będzie niespodzianką, a wybrane środki i sposoby czasem się sprawdzą, a czasem nie. Jednak zawsze będzie mógł zmienić zdanie. Zawsze będzie mógł wybrać inaczej; tak, by poruszając się po pajęczej sieci nieznanych dróg dotrzeć wreszcie do tego, co rozpala i porusza jego własne serce. To była druga część prawdy…

W jednej chwili uciął rozmyślania, zapiął pasy i spojrzał przed siebie. Wtedy po raz pierwszy usłyszał śpiew anioła…