Saga o ludziach i wampirach…
… to zbiór luźnych opowieści, historii wysnutych gdzieś między jawą i snem. Nie szukajcie tu logiki, mądrych twierdzeń czy fabuły skonstruowanej według literackich kanonów. To tylko… zabawa. Teksty powstają na bieżąco, a autor nie ma bladego pojęcia jak potoczą się losy bohaterów.
Czy wampiry istnieją naprawdę? Dlaczego wampiry boją się czosnku? Dlaczego wampir nie może wejść do domu bez zaproszenia? Nie obiecuję, że odpowiem na powyższe pytania. Ale kto wie, może bohaterowie, gdy dojdą do głosu, sprzedadzą Wam jakieś swoje, prywatne tajemnice?
Prolog – Vitalij
Dzień, który nastał – świadomość przywrócił.
I odmienił świat, co przed snem wieczornym,
zgasił oddech twój i pragnieniem zatrutym,
stworzył w głowie twej myśli niepokorne.
Białe światło uderzyło boleśnie w źrenice Vitalija, wymuszając ponowne zamknięcie oczu. Wciągnął powietrze do płuc, po czym wypuścił je z siebie z trudem; niczym stary, schorowany gruźlik. Kaszlnął, prychnął i wreszcie na sam koniec pozwolił sobie na ciche, zrezygnowane westchnięcie. Zmarszczył czoło, a przynajmniej wydawało mu się, że to uczynił. Coś było nie tak… ewidentnie nie tak.
Każdy oddech wiązał się z przykrym w odbiorze bólem i niósł z sobą odczucie jakby płuca wypełnione były po brzegi gęstym morskim piaskiem, rozrastającym się w szeroką, bujną, plażę. Odruchowo zanurzył dłonie w żółtej, połyskującej w słońcu masie; kiedyś jako dziecko, co roku szukał bursztynów w wakacje, lecz bezskutecznie. Zawsze okazywało się, że bogowie morza nie zamierzają powierzać mu swoich skarbów.
Łapiąc kolejny oddech, wrócił do rzeczywistości. Leżał na czymś twardym, zimnym i niewygodnym. Chciał usiąść, lecz ciało było słabe a ręce i nogi tak ciężkie, jakby ważyły co najmniej z tonę. Kilka razy próbował poruszyć kończynami, a te nawet nie drgnęły. Lodowa fala dreszczy sunęła od stóp w kierunku głowy. Umieram, pomyślał. A potem, ponownie odpływając w ciemność poczuł, że czyjeś ręce unoszą go w górę, by przenieść w inne miejsce. Z dala od zakresu rażenia białego światła.
Budził się powoli i z trudem, z początku nie wiedział nawet kim lub czym jest. Czuł tylko, że istnieje i nic poza tym. Zupełnie, jakby był czystą świadomością zaskoczoną tym, że zauważa samą siebie. Po jakimś czasie przez powieki przesączyło się światło, a do uszu zaczęły docierać pierwsze dźwięki. Z początku niezrozumiałe. Nie próbował otwierać oczu ani poruszać kończynami. Skupił się na sylabach, a potem całych słowach i zdaniach. Z każdą kolejną chwilą jego umysł coraz lepiej wyłapywał ich znaczenie, brakowało jedynie kontekstu ułatwiającego zrozumienie tego, co się właściwie dzieje.
– Nie ma sensu żeby u nas leżał – rzekł ktoś szybko i z lekkim zniecierpliwieniem. – Za kilka godzin polepszy mu się, zrobimy wypis i pójdziecie do domu.
– I to wszystko? – zapytał ktoś inny. Vitalij drgnął, ten głos brzmiał dziwnie znajomo . – A co dalej? Jest jakieś… no nie wiem… leczenie? Można zaradzić… temu czemuś… odwrócić jakoś…
– Nic więcej nie zrobię, przykro mi. I tak ma szczęście, że trafił do nas a nie na izbę wytrzeźwień.
– Nie pytam o to, co pan zrobi. Chcę wiedzieć, co z nim będzie,? Czy to odwracalne? I nie chodzi mi o to, że to ma być tutaj… Może są inne miejsca, no nie wiem… na przykład jakieś bardziej wyspecjalizowane kliniki? – Vitalij był już pewien: znajomy głos należał do ojca.
– Nie sądzę, proszę pana. Nie, nie ma takich miejsc i nie słyszałem, by ktoś z tego wyszedł. I naprawdę, to już nie moja sprawa, pana syn od dziś nie podlega leczeniu szpitalnemu… i nie będzie podlegał… Przykro mi.
– A ubezpieczenie zdrowotne? Przecież płaci.
– Wydaje mi się, że jest jakaś klauzula uwzględniająca nietypowe przypadki, niech pan popyta w ubezpieczeniach, bo pewnie można się wypisać. Szkoda ładować kasę w coś, z czego się nie skorzysta.
Vitalij poczuł narastające zmęczenie. Nieznany ból przeszył ciało, przez mięśnie nóg i rąk przebiegły dziwne skurcze i drżenia, do głowy cisnęły się kolejne pytania. Błądząc niczym we mgle, próbował sobie przypomnieć ostatnie świadome godziny. Tak, to był wieczór. Impreza w klubie. Rebeka, Adrian i Pablo, muzyka, pizza i piwo; nic szczególnego. I nie pierwsze takie spotkanie. To skąd ten szpital? Skąd ten szpital, do ciężkiej cholery? Chcąc nie chcąc, powoli otworzył oczy i odwrócił głowę. Słyszani przed chwilą rozmówcy stali niedaleko od łóżka, na którym leżał.
– I nic mi pan więcej nie powie? – Ojciec nerwowo strzelał palcami. – Żadnych rad?
Stary lekarz o jasnej cerze i niemal białych włosach, w zielonym nieco przetartym kitlu, wzruszył ciężko ramionami.
– No nie wiem – stęknął cicho. – Na co dzień nie ma tu takich przypadków. Owszem to może się zdarzyć… potrafimy rozpoznać problem po objawach i zdiagnozować człowieka, jeśli taki do nas trafi, ale na tym nasza rola się kończy. Nie wiem więcej niż pan. Ostatnia i jedyna taka sytuacja w naszym szpitalu była dwadzieścia lat temu, od tego czasu cisza…
– Czy on będzie mógł normalnie żyć? Pracować, założyć rodzinę, mieć dzieci?
– Zależy co pan uważa za normalne życie… Na pewno nie będzie to tak jak dotychczas, pojawią się ograniczenia… Nie wiem jakie… różnie to bywa. Myślę, że musi uważać na słońce, bo może mu szkodzić, przynajmniej z początku. Dzieci nie będzie miał, nie słyszałem, żeby to było możliwe.
Ma uważać na słońce? Nie będzie miał dzieci? Vitalij próbował ogarnąć umysłem słowa lekarza. To chyba jednak sen… Zamrugał oczami i poruszył dużym palcem od stopy. – Obudź się stary! – pomyślał, lecz przebudzenie nie chciało nadejść. Za to lekarz ściszył głos i mówił dalej, a jego porady stawały się coraz bardziej niepokojące:
– Powiem panu wszystko co wiem, choć to i tak nie będzie dużo. Przyjdzie taka chwila, że będzie chciał pić krew, pojawi się impuls, przymus. Trzeba wtedy kupić zwierzęcą… od rzeźnika. I raczej po cichu. Można ją trzymać w lodówce…
– Krew? – żachnął się ojciec – No tak, rozumiem… – Westchnął ciężko, a po chwili zapytał: – Niech mi pan powie, czy w mieście są tacy jak on? Jest ich więcej?
– Owszem, są, choć nikt panu tego na głos nie powie. Wtapiają się w tłum, niewiele różnią się od ludzi a jeśli nawet… to potrafią się kamuflować. Normalny człowiek sam z siebie ich nie szuka, bo po co? I nie zadaje zbyt wielu pytań… lepiej diabła nie drażnić.
– Jak często atakują ludzi? I robią im to, co zrobili mojemu synowi?
– Rzecz w tym, że nie atakują… – Lekarz bezradnie rozłożył ręce. – W ogóle się nie słyszy o takich przypadkach… oni niechętnie przemieniają ludzi. Nie wiem z czym się to wiąże, może maja swoje terytoria, którymi nie chcą dzielić? Pański syn to ewenement; jak już mówiłem ostatni przypadek w naszym mieście był dwadzieścia lat temu. Mamy prikaz od władz żeby tego typu spraw nie nagłaśniać… Tamta osoba wyszła ze szpitala i słuch o niej zaginął. Możliwe, że gdzieś żyje, ale w jaki sposób… tego nie wiem.
Ojciec smętnie pokiwał głową, oparł się o szpitalną szafkę i założył dłonie na ramiona. Po chwili milczenia, zapytał:
– Czy jemu… coś grozi?
Lekarz albinos znieruchomiał, widać było że się waha, szukając w myślach w miarę neutralnej i dyplomatycznej odpowiedzi.
– Nie umiem panu odpowiedzieć na to pytanie – rzekł wreszcie. – Na pewno lepiej będzie milczeć w tej sprawie, nie mówić nikomu… Potraktować to jak… chorobę wirusową, no nie wiem… może niepełnosprawność, coś co w pewien sposób ogranicza… Wymyślcie jakąś historyjkę dla rodziny, znajomych… a co będzie dalej? Nie wiem… Trzeba sobie jakoś radzić.
Vitalij zamknął oczy. Zacisnął zęby czując, że jego żołądek pęcznieje, wdając się jednocześnie w niezrozumiałe dla reszty ciała harce. Coś przelewało się pod żebrami, podskakiwało, drżało, wzbudzając w nim coraz większe mdłości. Słyszał, jak lekarz z ojcem wychodzą z sali. Wszystko co zostało wypowiedziane przez ostatnie kilkanaście minut było tak absurdalne, że sam nie wiedział co ma o tym myśleć. Zresztą, brakowało mu sił, znów miał wrażenie, że zapada w sen. Dziwny sen bez marzeń…
Ciąg dalszy: Saga o wampirach. Rozdział 1 – Wampiryzm
Jestem ciekawa tego snu… 🙂 <3
Sen był bez marzeń… ale nie będę spojlerować co dalej. 😉 <3